Po ciezkich bojach podrozy, spaniu na lotnisku (Ania spala), i 11 godzinach lotu (Ania plakala) nareszcie dotarlismy.
Hotelik rewelacja..kabana czysta i przytulna na wejsciu przywital nas mily mexico i pies:) Pomimo zmeczenia nie moglismy odpuscic...taco!!! Nie bylo rozczarowania o nie! zjedlismy ok 20...szybki mlask i do lozka.....Poranek zycia! Michal zaprzyjaznil sie z miasteczkiem od rana i przyniosl do jaskini banany i papaje, kawe i actimela (zeby nie bylo tak zdrowo od razu po wyjsciu zaliczylismy taco:)...rowery!!! tak rower to najlepszy srodek transportu przeciez pogoda w sam raz i trasa obcykana...po 10 km jazdy stwierdzilismy ze jednak styczen w Meksyku to nie zima w Warszawie i pali bardziej niz w Egiptowie...smarowanie i jazda.
Droga rowerowa lepsza niz w PL slonce tez. Dotarlismy do MAya Playa..,same cabany cos na ksztalt naszych hotelikow przy plazy ale COS robi roznice..nikt nas nie zatrzymuje i jestesmy na plazy...co tu duzo mowic - zdjecia mowia wszystko....Chwila relaksu jedziemy do rezerwatu...kolejne 7 km i rak na plecach coraz bardziej pali....na wejsciu straznik niby z przystanek Alaska placimy i jazda....Wreszcie Sian Khan i wyczekany Cesiak. Cesiak to cos na ksztat biosfery czyli 1 knajpka i 20 kaban bez pradu internetu i lazienek w kabanach ale co za spokoj i cisza - zero ludzi!! Pelikany lataja nad glowami...rewelacja. Ania juz w tshiercie bo przeciez ona sie nie spali! Michal robi surfing bez deski - pelen relaks...16 czas wracac...do uslyszenia kochani:)